OPIS ZASOBU
Po dwóch tygodniach od jej śmierci zebraliśmy się w końcu na odwagę. Nie było to łatwe, całe to zamieszanie, organizacja pogrzebu, wybór nagrobka i wieńca sprawiło, że czuliśmy się jak na jakieś upiornej karuzeli. W tym wszystkim nie bardzo do nas docierał materialny fakt jej nie-bycia. Nie bycia z nami, jej fizyczny brak w przestrzeniach, które naturalnie zajmowała. W naszym wspólnym mieszkaniu każde przejście po korytarzu, minięcie się w drzwiach łazienki, jedzona razem kolacja czy wieczorny papieros na balkonie, wszystko to miało odwiecznie wyznaczony rytuał na określoną liczbę osób i właśnie teraz jak trybik z precyzyjnej maszyny wypadła ona, rujnując cały porządek dnia i nocy. Łaziliśmy więc jak we śnie klucząc po niekompletnych pomieszczeniach uważając bardzo, żeby nie rozpłakać się na widok porzuconej w łazience szczoteczki do zębów. Gdyby to jeszcze było tak normalnie. Wypadek samochodowy, nieuleczalna choroba, czy nawet zawał. Wymienianie tych koszmarnych alternatyw, przychodziło nam łatwiej niż akceptacja faktu jej tajemniczego zniknięcia. Do tej pory mówienie o tym sprawia mi ogromną trudność. Może teraz wyartykułowanie niedopowiedzianych domysłów przyniesie mi ulgę. No bo jak to możliwe, że po człowieku zostają jedynie ułożone na piasku ubrania? Gdyby nie to, że tak bardzo cierpię po stracie najbliższego mi człowieka, byłabym może w stanie dostrzec groteskowość całej sytuacji, bo tak – na mokrym piasku nad morzem znaleziono ułożone w kształt człowieka ubrania i biżuterię, czyli kolczyki w miejscach uszu, pierścionki, w miejscach gdzie mogłyby być palce. Wszystko z dokładnością co do milimetra, jakby jej ciało dosłownie wyparowało.
Utonięcie, samobójstwo, ze złością słuchaliśmy słów koronera, jakby to on odebrał nam szansę na pożegnanie. Ale dręczyło nas coś jeszcze, niedowierzanie, a może rozczarowanie? W końcu uznaliśmy ją wszyscy zbyt dobrze, aby uwierzyć w wersję o samobójstwie. A może tak nam się tylko wydawało? To przypuszczenie obierało nam resztki pocieszającej świadomości naszej przyjaźni na wieki i na zawsze, którą tak często sobie obiecywaliśmy, podczas naszego wieloletniego wspólnego mieszkania. Przecież nie mogła nas tak zaskoczyć. To rujnowało wzajemne zaufanie i stawiało pod znakiem zapytania wszystkie łączące nas relacje. Dlatego albo oszukując się, albo odwlekając po prostu czas pogodzenia się z rzeczywistością, uparcie nie wierzyliśmy. W końcu, po tych czternastu dniach, gdy czuliśmy, że niepewność, nie przynosi już spodziewanego ukojenia, a tylko wzmaga wzajemną podejrzliwość i z trudem ukrywaną niechęć do siebie nawzajem (jak to możliwe? W końcu tyle lat naprawdę wszyscy szczerze się kochaliśmy, ufając sobie bezgranicznie), w końcu zdecydowaliśmy się otworzyć jej pokój.
Policjanci przeszukali go po zgłoszeniu jej zniknięcia, ale nikt z nas nie był w stanie wejść tam, jakby w obawie przed przyznaniem się, że oto już można wchodzić tam bezkarnie, jak do niczyjego miejsca, i to tam, gdzie jej prywatność do tej pory tworzyła nastrój niemal świątynny, i najmniejsze zakłócenie tego spokoju wydawało się świętokradztwem. A teraz nie ma i nie będzie tam już nikogo, a całe życie zamknięte w jej prywatnych przedmiotach jest już tylko pustą dekoracją. Nic nie znaczącym bałaganem. Weszliśmy w końcu wszyscy, po niekończącym się prawie rytuale przepuszczania się w drzwiach i uporczywego zawracania, by zrobić miejsce odważniejszemu, który pierwszy stawi czoła przestąpieniu przez próg zamkniętego przez tyle dni pomieszczenia. Gdy ktoś nieuważny strącił flakon ze zwiędłym kwiatkiem, rozbijając i puste szkło i grobową ciszę, szał dotykania i otwierania i palcowania rozpoczął się na dobre. Jakby w tym przestawianiu, podnoszeniu, wąchaniu, macaniu można było znaleźć jakieś upiorne zapamiętanie, graniczące w swej kompulsywności z obłędem. A może raczej od-pamiętanie? Odpamiętanie tego miejsca, tych znajomych rzeczy, tych zdjęć przedstawiających osobę, która, teraz dopiero upewniliśmy się w tym fakcie, już nigdy nie wróci. Szukaliśmy czegokolwiek, co tylko da nam mglistą wskazówkę. Wyjaśni tajemnicze zniknięcie przyjaciółki, da nadzieję na przyszłą normalność, odczaruje tą chorą niepewność. Przywróci wzajemne zaufanie, pozwoli wyrobić sobie jakąś jasną teorię, co do jej śmierci. Pozwoli ją pochować. Już nie fizycznie, ale w naszej pamięci. Po godzinie poszukiwań nie wiadomo czego, po godzinie przestawiania i niszczenia, usiedliśmy zmęczeni nad chaosem, który spowodowaliśmy. Tajfun, który przeszedł przez pokój, wyczerpał naszą nagromadzoną w ostatnim czasie złość. Mogliśmy wreszcie usiąść bezkarnie wśród bałaganu i odpocząć, jak po dobrze wykonanej pracy. W tych ostatnich minutach już naprawdę żadne z nas nie myślało o szukaniu czegokolwiek, o wyjaśnieniu tajemnicy, która nas tu przywiodła, nie myślało nawet o niej. To było czyste i zupełnie puste doświadczenie odreagowania. W końcu wszyscy przycupnęliśmy w ciszy.
Z transu nagle wybudził nas odgłos włączającego się wideo. Kolega, który opierając się o stary telewizor włączył nieumyślnie urządzenie, teraz odwracał się jakby w zwolnionym tempie, ukazując nam widok pierwszych kadrów nagranego na taśmę filmu. To była ona. W sukience, którą potem znaleziono na plaży. Tańcząca w zadymce śnieżnej, w tej letniej sukience w kwiaty. Mokre od śniegu włosy, co chwilę zasłaniały jej uśmiechniętą twarz, a ona jakby nie czując zimna, cierpliwym i zdecydowanym ruchem odgarniała je, nie burząc skomplikowanego układu. Ten taniec był jakby zaproszeniem. Jakby przywoływała kogoś do siebie, do tańca na przekór pogodzie, do tańca – walki. Co jakiś czas gestem wskazywała na siebie, jakby mówiąc: popatrzcie, ja już tę walkę wygrałam.