OPIS ZASOBU

Noc. Ciche miasto. Bardzo ciche. W ciszy z ciemności wyłania się czterech mężczyzn. Ciągną za sobą kogoś kto wygląda jak worek kartofli, ale jednak jest osobą. Osobą o długich nieporadnych nogach, które suną bezgłośnie po miękkim bruku. Klapa od piwnicy uchyla się nieznacznie ukazując gruby czerwony nos i połyskujące światłem latarni oczy. Jeden z mężczyzn pochyla się nad klapą i wymienia parę porozumiewawczych szeptów z czerwonym nosem. Właz do piwnicy otwiera się nie wydając najmniejszego dźwięku, jakby zrobiony był z pluszu, pozostawiając ogromny otwór niczym ciemna pieczara. Worek z nogami zostaje wrzucony w czeluść piwnicy.

Wnętrze powoli rozjaśnia się w błyskającym świetle jarzeniówki. Rozbłyska raz po raz jak mdłe światło stroboskopu. Zwisające wokół pajęczyny oplatają ogromną graciarnię starych drewienek i metalowych przedmiotów, które pod wiekowym kurzem straciły swój właściwy kształt, a razem z nim przynależne im przeznaczenie. Duszna atmosfera ciszy przerywana jest nerwowym szeptem zgromadzonych w pomieszczeniu osób. Kilkanaście postaci, których ostatnie rzędy giną w mroku jeszcze nie w pełni rozjarzonego światła wymienia niemal w zupełnej ciszy jakieś uwagi. Zebrani porozumiewają się jednak przede wszystkim gestami, co daje wrażenie zgromadzenia głuchoniemych, skazanych na wzniecanie kłębów kurzu swoimi niecierpliwymi rękami, szukającymi porozumienia z ludźmi ściśniętymi obok. Niecierpliwość wypełnia piwnicę w sposób równie wszechogarniający jak duchota i wzrastająca temperatura, gdyż każdy oddech ociepla wytrwale wieloletni piwniczny chłód.
Usadzonemu pośrodku mężczyźnie wreszcie zdjęto z ciała brązowy wór, do tej pory szczelnie ściskający mu tors i ramiona, jak papier pocztową paczkę. Po krótkim namyśle odważył się rozprostować zdrętwiałe od bólu ręce. Opaska nałożona na oczy gryzła boleśnie twarz, jednak nie zdobył się na choćby delikatne podrapanie podrażnionego miejsca, gdyż nie wiedział jeszcze w jakim celu i przez kogo została mu założona.

Tymczasem wokół niego wszczął się nieznaczny ruch, poczuł to po falach kurzu wdzierających się do nozdrzy i przylepiających się do jego twarzy pokrytej kroplami potu przesiąkniętego zapachem strachu. To tajemniczy doręczyciele ciał zakutanych w worki zaczęli znosić na podstawiony przy jego piersi stół różne przedmioty. Ciężar jaki odznaczał się w hałasie czynionym przez tajemnicze sprzęty pozwalał je różnicować lecz nadal nie mówił nic o ich strukturze, gdyż w zderzeniu z drewnianym masywem stołu nie wydawały żadnego rozpoznawalnego dźwięku. Po długiej chwili tej niespiesznej systematycznej krzątaniny zdjęto mu opaskę zaciskającą mrok na jego skroni. Oślepiony światłem mrugał jak niewidomy, któremu nagle cud ewangeliczny przywrócił wzrok, zbyt nagle by odzwyczajone od światła oczy przyjęły pierwszy promień z łagodną tęsknotą. W tym wyostrzeniu i napięciu zmysłów usłyszał, tym wyraźniej im bardziej przedłużał się moment bolesnej ślepoty, dochodzący z oddali pomruk przywodzący na myśl tłumiony chichot. Masując obolałe powieki odkrywał światło kolor po kolorze, początkowo widząc wszystko w uciążliwych szarościach, nieprzydatnych w piwnicznym półmroku, potem dołączyły się to tego jaskrawsze barwy wśród których rozpoznał miedziano-złoty kolor znajomego mu z dawnych czasów dźwięcznego metalu, który odbitym światłem sprowadził jego wzrok z ciemnego kłębowiska postaci na rozpościerającą się tuż przy jego twarzy płaszczyznę stołu. A na nim rozciągał się tajemniczy krajobraz złożony z gór powyginanych malowniczo blach, urwisk rozdartych listewek, rzek porozrzucanych młoteczków. Jasne było dla niego ich przeznaczenie. Piętrzyła się przed nim chaotyczna w swym niewątpliwym pięknie kompozycja z połamanych instrumentów. Pocięte na kawałki trąbki, rozerwane pudło skrzypiec, sterczące struny od zmiażdżonej gitary. Wszystko to wyglądało żałośnie i patetycznie zarazem. Ta brutalna śmierć instrumentów zapisana na każdej ich drzazdze na każdej złotej blaszce wzruszyła go. Nie miał jednak czasu wyobrażać sobie długiej i barwnej historii zniszczonych przedmiotów, ich świetlanej i pełnej piękna przeszłości, bowiem z zamyślenia przyprawionego nutką nostalgii wyrwał go brutalnie krótki rozkaz:

– Graj!

To jeden z jego tajemniczych oprawców wypowiedział niemal obco brzmiące dla niego słowo. Popatrzył pewnym okiem po zebranych wokoło ubranych na czarno postaciach i stanęła mu przed oczami sala stołecznej filharmonii, której za swoich dobrych czasów (udało mu się je już niemal wyprzeć z pamięci) prawie nie opuszczał. Był młodym studentem, kiedy zainteresował się nim dyrygent prestiżowej orkiestry skupiającej śmietankę jego profesorów z akademii muzycznej. Sam sobie wydawał się przeciętnym muzykiem obdarzonym jako takim słuchem, ale według jego nauczycieli była to opinia fałszywa, dowodząca w sposób oczywisty szlachetnej skromności przyszłego wirtuoza. Bo właśnie taką karierę widzieli w jego długich palcach i swobodnych ruchach smyczka jego przełożeni. Skromność połączona z talentem wydała im się tak wyjątkową kompilacją, że czuli się wręcz zobligowani zachować tę ponadprzeciętną osobowość dla historii muzyki. Przez myśl by im wtedy nie przeszło, że właśnie na ich oczach zamyka się jej ostatnia karta.