OPIS ZASOBU
„Stoję jak ten idiota ze zgasłą zapałką w ręku” – pomyślałem stojąc, jak idiota ze zgasłą zapałką w ręku. Stojąc już zdecydowanie za długo. Dookoła mnie miły łaskoczący w nos zapach benzyny. „Na mrozie jest jakiś wyrazistszy” – mruknąłem do siebie, starając skupić się na dźwięku własnego głosu, by powstrzymać nadchodzące zawroty głowy. W drugiej ręce kanister opróżniony już z paliwa ciążył uparcie w omdlewającej z zimna ręce. Odstawię go, pomyślałem, jakieś dziesięć minut za późno, na ręce widniało już bolesne zaczerwienienie w kształcie rączki kanistra. Chuchnąłem w zmarznięte na kość dłonie, wyłuskałem sczerniałą zapałkę ze zgrabiałych palców i podskakując dla rozgrzewki popatrzyłem na swoje dzieło.
Przede mną stał ciemnozielony passat b5, rocznik 2000 diesel, chociaż akurat teraz cały pokryty był cienką połyskującą tęczowo w świetle osiedlowych latarni warstwą benzyny. „Ropniak w benzynie” – zaśmiałem się w duchu, kontemplując jednocześnie przepiękną tęczę na przedniej szybie. Czy wy też zatrzymywaliście się z rozdziawionymi z zachwytu buziami, kiedy jako dzieci dostrzegliście ślad benzyny na czarnym asfalcie? Cudowna tęcza, która przez swą połyskliwość wygrywała u mnie z tradycyjną tęczą na niebie. Która nie dość, że o wiele rzadsza, cieszyła oko tylko przez chwilkę i często była jedynie cieniem tęczy. Wyblakłym lakierem na burzowym niebie.
Prawdopodobnie wystarczy jedna zapałka. Czasami ta pierwsza nie doleci, albo po drodze zdmuchnie ją wiatr, wtedy potrzeba jeszcze jedną. Przy swoim pierwszym aucie, potrzebowałem aż trzech, ręce mi się trzęsły z nerwów, tak, że jedną nawet złamałem. Po piątym miałem już właściwie skończyć, głównie dlatego, że omyłkowo podpaliłem auto wuja, mojego chrzestnego, którego swoją drogą bardzo lubiłem, i który sprowadził dopiero samochód z Niemiec. Zawsze jeździł starym cinquecento w majtkowym kolorze, a tu nagle skoda fabia kombi rocznik 2005. Dlatego go nie poznałem (jarał się jak rakieta!) czego bardzo żałuję.
Już wtedy po naszym osiedlu zaczęły krążyć plotki, że grasuje arsonista. Oczywiście mówiono o podpalaczu, ale ja wolę tak z angielska „arsonist”, czyli po polsku arsonista. Brzmi trochę, jak jakiś muzyk z filharmonii (klarnecista), a trochę, jak amerykański superbohater (mógłby powstać taki komiks „The Arsonist. Victory of the Fire”). W każdym razie jest to słowo o wiele bardziej profesjonalne niż swojski podpalacz (skojarzenia z cieciem, panem z kotłowni czy kimś uzależnionym od papierosów, jak bardziej tu pasują).
Całe osiedle huczało od plotek, kim jest tajemniczy i nieuchwytny człowiek, który sieje postrach wśród właścicieli aut. I bez wybrzydzania, jak śmierć przychodzi do różnorakich aut od poloneza po mercedesa. Łechtały mnie te docierające zewsząd komplementy, choć porównanie ze śmiercią nie do końca do mnie pasowało. Nie chodzi mi przecież o sam akt zniszczenia, ale raczej o sposób, w jaki on się odbywa. O ogień. O to, jak od jednej zapałki staje w płomieniach cały ogromny i piękny przedmiot.
Rozmarzyłem i się i rzuciłem przed siebie zapaloną zapałkę. Passat w oka mgnieniu stanął w płomieniach. Wybuch ognia uderzył mnie miękką ciepłą falą. Płomienie wystrzeliły wysoko w niebo upodobniając samochód do wielkiej świątecznej choinki pełnej jarzących się upajającym blaskiem światełek. Jęzory ognia lizały rozjaśnioną aureolą światła karoserię. Wdzierały się do środka przez niedomkniętą szybę drzwi. Muskały plastikowe zderzaki, które po krótkiej chwili zaczęły topić się i kapać na chodnik, niczym roztapiające się w pierwszych promieniach wiosennego słońca sople. Jasność w ciepłych barwach żółci, złota i pomarańczy opromieniła mi twarz. Ogień rozochocił się już na dobre. Nie zadowolił się powierzchnią karoserii, teraz pożerał łapczywie wnętrze auta. Trzeszczały i skrzypiały fotele, bulgotał plastik na desce rozdzielczej i w końcu głośno i jakby z jękiem ulgi pękła przednia szyba, opryskując wszystko dookoła deszczem ostrych odłamków szkła. Taniec wesołych ogników powoli dogasał. Swąd spalenizny i rozlanej benzyny drażnił nos i wydobywający się z wraku dym wypełniał łzami oczy. Zamknąłem je, by przetrzeć rozgrzaną twarz ręką i wytrzeć zamarzające łzy, które wydały mi się efektem nie podrażnienia dymem, ale jakiegoś dziwnego żalu. Że to już koniec.
Zamyśliłem się i przypomniałem, ile już razy widziałem tak piękne płomienie. Ile razy poznałem potęgę i nieposkromiony rozmach ognia. Wtedy gdy, jako dziecko, pomagałem ojcu rozpalać ognisko, gdy paliłem w wiejskiej kuchni u babci, gdy przy pierwszej komunii zamiast w ołtarz wpatrywałem się w płomień niemal dwukrotnie większej ode mnie świecy. Gdy podpaliłem po raz pierwszy, a łzy wzruszenia i szczęścia nie pozwoliły mi widzieć nic poza migoczącymi kolorami ognia. A wyobraźnia rozochocona sukcesem roztaczała wizje przyszłej sławy, największego w świecie arsonisty, któremu w uznaniu zasług zapomniano winy wszystkich jego podpaleń, a nawet chwalono zręczność i podziwiano piękne widowisko, jakie dzięki niemu stało się udziałem dzieci i starszych. Te niekończące się wywiady, autografy przed budynkiem telewizji, w którym wcześniej niczym David Copperfield sprawiał, że znikały, tyle że w przepięknych płomieniach ogromne przedmioty…
Mroźny powiew wiatru przeniósł mnie z auli telewizyjnej na osiedlowe podwórko. „Stoję jak ten idiota ze zgasłą zapałką w ręku” – pomyślałem stojąc, jak idiota ze zgasłą zapałką w ręku. Stojąc już zdecydowanie za długo. Dookoła mnie miły łaskoczący w nos zapach benzyny. Popatrzyłem przed siebie, w tyle głowy mając jeszcze rozpływające się teraz jak mgła obrazy mojej kariery. Przede mną stał passat ciemnozielony, rocznik 2000.
Miło będzie zobaczyć, jak płonie…